48 godzin

Niemal 48 godzin w dziczy

Eh ta majówka

Zapewne większość moich czytelniczek i czytelników podobnie, jak ja miało mniejsze lub większe plany na przysłowiową majówkę. Mój plan, który chciałem wykonać z dwójką moich świetnych kumpli Grześkiem i Konradem był dość ambitny, a na pewno wymagający. Zakładał on odwiedzenie na nogach i to dosłownie kilku miejsc w Lasach Janowskich, w które zaglądaliśmy organizując surwiwalowe wypady, będąc jeszcze mocniej zaangażowanymi członkami Jednostki Strzeleckiej 2010 Lublin im. płk Emila Czaplińskiego. Plan zakładał 72, ale ostatecznie było to prawie 48 godzin w dziczy.

Koncepcja

Mój pierwotny plan był naprawdę szalony, bo marzyło mi się zrealizowanie jednego z postawionych sobie do realizacji celów na ten rok. Mianowicie w jednej wyprawie pieszej pokonać 100 km. Niestety został szybko zweryfikowany negatywnie i musiał ulec znacznej modyfikacji. Należało wziąć pod uwagę rzeczy na, które ani ja, ani moi kumple nie mięliśmy wpływu. Co z tego, że weekend był przedłużony, to mimo to praca jednego z nas nie pozwalała ruszyć choćby w piątek, a trzeba było rozpocząć w sobotę. Już ten jeden dzień mniej mocno nas ograniczał i znacząco wpłynął na całokształt wyprawy.

Szpej

Choć to słowo najszybciej skojarzą miłośnicy wspinaczki i militariów. To staje się ono coraz bardziej popularne wśród wszystkich osób spędzających aktywnie czas. Każda, nawet najmniejsza wyprawa to wszystko, co zabieramy ze sobą. Niestety nie udało mi się cyknąć fotki, a tym bardziej nagrać materiału wideo poświęconego temu, co zabrałem ze sobą. Jednak w szybkim skrócie postaram się wam przedstawić to, co było.

Podstawą był plecak WiSport plus dotroczone do niego dwie 9-litrowe sakwy. Jeśli chodzi o sam sprzęt typowo surwiwalowy był to tarp, który miał służyć jako ochrona przed deszczem. Hamak, w którym miałem spać oraz lekki śpiwór. Dodatkowymi drobiazgami był mały składany nóż, składana piłka do gałęzi, busola oraz latarka czołówka. Ubrania? Paradoksalnie większość miałem na sobie. Polar wierzchni, cienki polar z długim rękawem, koszulka termoaktywna, taktyczne spodnie i buty oraz kapelusz na głowę do kompletu. Do tego kurtka goretexowa w plecaku, gdyby przyszło się przemieszczać w deszczu. W zapasie oczywiście, komplet bielizny, koszulek i skarpetek na każdy dzień marszu. Niby niewiele, ale naprawdę wystarczająco dużo, by komfortowo spędzić kilka nocy w lesie.

48 godzin

Kierunek Porytowe Wzgórze

Wystartowaliśmy niedaleko Cegielni, chcąc wejść na wspólną ścieżkę żółtego i niebieskiego szlaku. Jak to bywa w momencie przebijania się dosłownie na dziko przez las można popełnić błąd. Zwłaszcza jeśli padający nieustannie z góry deszcz nie ułatwia tej drogi. Fakt dotarliśmy do szlaku, ale odbiliśmy w niewłaściwą stronę. Zamiast udać się w stronę Porytowego Wzgórza miejsca największej partyzanckiej bitwy w Polsce, to przechadzaliśmy się przez Rezerwat Szklarnia. Wyobraźcie sobie w tym momencie sytuację, że ponad godzinę staliśmy pod świerkiem, chroniąc się przed deszczem, a 100 metrów dalej w leśnym gąszczu stała wiata, pod którą naprawdę zacnie byłoby się schować przed deszczem. Po chwili odpoczynku i poprawnym zorientowaniu mapy  ponownie na przełaj kroczyliśmy przez leśne ostępy Lasów Janowskich do pierwotnie obranego celu.

Po obraniu już właściwego kierunku, ponownie popełniliśmy mały błąd skręcając w niewłaściwą stronę. Tym sposobem niemal zahaczając o Flisy ostatecznie przed godziną 19 dotarliśmy w okolice pomnika nieopodal Porytowego Wzgórza. Nie mając już ochoty i po części sił na szukanie taktycznie skrytego miejsca na rozpięcie hamaków zrobiliśmy to zaraz za tujkami, które się sam znajdują. Do zmroku, w jego trakcie – tak w nocy także się tam pojawiali ludzie i to mocno szperający latarkami po krzakach, nawet byli tacy, co pod pomnik autami podjeżdżali, do około godziny 10 kolejnego dnia nikt się nie zorientował, że za kilkoma drzewami 3 gości ma obozowisko.

Zmiana planów

Po szybkim śniadaniu i ogarnięciu miejsca bytowania w taki sposób, by nie było śladów po naszym noclegu ruszyliśmy w dalszą drogę. Początkowy cel na ten dzień miejscowość Momoty Górne i drewniany kościółek pw Św. Wojciecha stworzony własnoręcznie przez księdza Kazimierza Pinciurka oraz znajdujący się nieopodal pomnik płk. Tadeusza Zieleniewskiego musieliśmy ze względu na pogodę zmienić. Od razu obraliśmy cel końcowy na ten dzień, czyli miejscowość Szklarnia. Nasz marsz wiódł przez przesz szczyt Porytowego Wzgórza, gdzie znajduje się pierwszy pomnik poświęcony największej bitwie partyzanckiej ziem polskich, która miała miejsce 14 czerwca 1944, była ona punktem kulminacyjnym hitlerowskiej akcji przeciwpartyzanckiej Sturmwind I.

Zdjęcie wykonane latem 2014 roku.

Niestety pogoda nas nie rozpieszczała. I o ile drobny deszczyk nam wcale nie przeszkadzał już poprzedniego dnia, to solidny jest już w stanie na dość długo wstrzymać marsz. Naszą drogę w kierunku Szklarni przerwał i to dwukrotnie zmuszając nas raz do szukania odpowiedniego miejsca na schronienie, dwa takiego, które umożliwi odpowiednie rozpięcie tarpa, chroniącego nas przed deszczem. Gdy doszliśmy do Szklarni to mięliśmy już słońce i piękne “bałwanki” nad głową. Początkowa chwila odpoczynku pod wiatą na posiłek i odrobinę rozluźnienia pleców od ciężkich plecaków, przedłużyła się do blisko dwóch godzin z powodu kolejnego obfitego deszczu.

Koniki biłgorajskie

W samej Szklarni chcieliśmy zobaczyć Ostoję konika biłgorajskiego. Liczyliśmy na to, że pokarzą się nam, dając okazję na wykonanie im co najmniej kilkunastu zdjęć. Niestety ukryły się w lesie. A po powrocie z wypadu gdzieś w sieci pokazała mi się informacja, niestety już nie pamiętam, w którym miejscu, że kilka z nich wybrało się w trakcie naszej wizyty na spacer poza ostoję. Jeśli zaś chodzi o same koniki to informacja dla tych, co pierwszy raz o nich słyszą – żyją one półdziko i tylko zimą są dokarmiane przez człowieka. Dawniej kilka z koników było przyuczonych to hipoterapii, nie jestem jednak pewien czy nadal tak jest.

Zdjęcie wykonane latem 2014 roku.
Zdjęcie wykonane latem 2014 roku.

Maszerując do naszego celu znajdującego się na końcu wioski, który obraliśmy z miejsce noclegu można zobaczyć jeszcze dwa ciekawe miejsca. Pierwszym jest Szkoła Suki Biłgorajskiej – jeśli ponownie zostałeś zaskoczony to spieszę z informacją, że “suka” to instrument podobny co do zasady działania do skrzypiec, jednak nieco inaczej się na niej gra. Drugim jest symboliczna mogiła sanitariuszki Basi. Jej historia jest bardzo tragiczna. 22-letnia Barbara Mączyńska przemieszczając się wraz z partyzanckim taborem nastąpiła na minę, która eksplodując urwała jej obie stopy. Basię przewieziono do Szklarni, gdzie otrzymała opiekę medyczną. 13 czerwca 1944 r. w walce z oddziałem partyzanckimi Niemcy użyli lotnictwa. Podczas bombardowania wioski domostwo, w którym przebywała Basia zajęło się ogniem, spłonęła w nim żywcem.

Konsternacja

Wspomniałem wam, że naszym celem było miejsce na końcu wioski. Znajdowała się tam wieża – taras widokowy, na którym chcieliśmy spędzić noc. Właściwie to miała się tam znajdować, bo jej nie było! Na miejscu zastaliśmy tylko tablicę informacyjną, którą możecie zobaczyć poniżej na zdjęciu. O rozwiązaniu tej zagadki dowiecie się nieco później. To zmusiło nas do zweryfikowania naszych planów. Kalkulując to, którą mamy godzinę i stan naszych stóp podjęliśmy odważną decyzję, by pomaszerować na Kruczek. Miejsce, gdzie finalnie mieliśmy się pojawić w poniedziałek. Do celu było około 7 km, może nieco więcej. W optymalnych warunkach marsz zająłby nam około 1,5 godziny. Jednak wiedzieliśmy, że będzie to przynajmniej 3, a może nawet 4 godziny uwzględniając przerwy dla dość mocno zmęczonego pogodą i wysiłkiem fizycznym ciała.

Droga na Kruczek wydawała się prosta i przyjemna, zwłaszcza że była utwardzona. Wiodła ona “tunelem” wyznaczonym między drzewami, spoglądając to w prawo, to w lewą stronę można było podziwiać miejscami naprawdę fenomenalne okoliczności przyrody. Po drodze minęliśmy 3 solidne wiaty, przy których robiliśmy przerwy na regenerację i przekąszenie tego, co nam zostało w plecakach i uzupełnienie płynów. W trakcie tych przerw już zaczęliśmy przewidywać, że noc może być niespokojna. I wcale nie chodziło tu o to, że będzie padać, bo na tę opcję byliśmy dobrze przygotowani. A potencjalne miejsce noclegu gwarantowało nam i tak solidną ochronę przed deszczem, nawet bez plandek i tarpa, które mięliśmy ze sobą. Bardziej zaniepokoił nas wzmagający się wiatr.

Wprowadzeni w błąd

Po jednej z przerw sugerując się znakami i nie weryfikujące tego z mapą oraz busolą poszliśmy ścieżką, która rzekomo po niespełna 2 km miała nas doprowadzić na Kruczek. Droga niemiłosiernie się dłużyła, a owe 2 km jakby nie miały końca. Mimo tego, że wzdłuż drogi cały czas mijaliśmy tabliczki informujące, że jesteśmy na trasie rowerowej Janów Lubelski – Kruczek – Szklarnia. Jakież było nasze zdziwienie, gdy ponownie na trasie spotkaliśmy te same osoby, które mijaliśmy jakieś 2 godziny wcześniej. Chwila dyskusji, konsultacji i okazało się, że jesteśmy niedaleko miejscowości Pikule, którą to mieliśmy zahaczyć w pierwotnej – optymalnej wersji planu na wypad. Okazało się, że do Kruczka jest kolejnych około 4 km.

Poważna decyzja

W tym momencie postanowiliśmy przerwać naszą małą wyprawę. Wiedzieliśmy, że nie dotrzemy na Kruczek o sensownej porze, a pełny zmrok miał już nastąpić za chwilę. Pogoda się pogarszała, zrobiło się naprawdę zimno, choć i na taką opcję byliśmy solidnie przygotowani. Bardziej niepokoił nas ciągle wzmagający się wiatr. Już wcześniej było przy nas w lesie kilka wiatrołomów. Jednak to, co finalnie zadecydowało to Grześka stopy – odmawiały posłuszeństwa. Konradowi i mi także powoli dawały sygnały, że może warto odpuścić. A każdy z nas w plecach dosłownie czuł ciężar plecaków, które targaliśmy ze sobą. Dlatego zdecydowaliśmy się wykonać …

Telefon do przyjaciela

W tym miejscu pojawia się Tomek, o którym wam jeszcze nie wspominałem. Był on naszym zapleczem. Planując ten wypad uwzględniłem go jako nasz bufor bezpieczeństwa. Poznaliśmy się ładnych kilka lat temu pracując wspólnie z młodzieżą w Janowie Lubelskim na koloniach. Następnie pracował on kilka lat jako współorganizator spływów kajakowych, zielonych szkół i imprez integracyjnych dla firm odbywających się na terenie Lasów Janowskich. Tak więc znał ten las i to dosłownie dogłębnie. To jego przechwyciliśmy w sobotę rano z miasta i podjechaliśmy w okolice wspomnianej wcześniej Cegielni. Sprzedał nam kilka podpowiedzi na zaplanowaną przez nas trasę i pojechał do Janowa moim autem, zostawiając je w takim miejscu, by mieć je ciągle na oku. Zadzwoniłem i po niespełna godzinie odbierał nas na “zapleczu” knajpy Zajazd przy Kominku.

Rozwianie wątpliwości

Zostaliśmy jeszcze chwilę na miejscu. Podeszliśmy na chwilę do tablicy informacyjnej przedstawiającej spory wycinek mapy Lasów Janowskich. Niemal na koniec tej wyprawy zrobiło się naprawdę wesoło. Wskazaliśmy Tomkowi miejsca, gdzie popełniliśmy błędy, co skutkowało nadkładaniem drogi. Wyjaśniła się także kwestia wieży – tarasu widokowego w Szklarni. Okazało się, że została ona rozebrana około 2 lat temu. Choć przyznał od razu, że byłoby to świetne miejsce na nocleg, o ile oczywiście nadal by tam było. Dopytaliśmy także o sprawę feralnej tabliczki, która nas zmyliła. Okazało się, że faktycznie ktoś mógł obrócić słupek, co finalnie skończyło się pojawieniem nas nieopodal miejscowości Pikule. Ponadto potwierdziło się także to, co sami zaobserwowaliśmy na szlakach jeśli chodzi o tablice informacyjne z mapami. Część informacji na nich zawarta była już nieaktualna, a same tablice często były nieprawidłowo “zorientowane”. Co także mniej doświadczonych turystów niejednokrotnie mogło wprowadzić w błąd.

W drodze do Janowa Lubelskiego

Oczywiście nie zostawiliśmy Tomka na zapleczu knajpy i nie pojechaliśmy prosto do Lublina, tylko jeszcze podrzuciliśmy go na miasto. Choć to raptem około 8 km to już na tej krótkiej przejażdżce snuliśmy wizje kolejnych wypraw pieszych i rowerowych po Lasach Janowskich. Dostaliśmy w bonusie namiar na kilka świetnych aplikacji z mapami dla takich “łazików”, jak my. W samym Janowie przegadaliśmy jeszcze dobre kilkanaście minut na parkingu. Nim się pożegnaliśmy Tomek zdradził nam jedną rzecz. Po naszym odstawieniu i powrocie w sobotę rano do mieszkania żona zapytała go czy poszedłby na taką wyprawę z nami do lasu? Zgadnijcie jakiej odpowiedzi jej udzielił.

Słowo o jedzeniu i wodzie

Zapewne zdziwił was brak jakiejkolwiek wzmianki o jedzeniu. Już to nadrabiam. Jeśli chodzi o to, co ja zabrałem ze sobą to był to całkowicie suchy prowiant i to dosłownie. Jeśli chodzi o ilość to było to dosłownie 6 małych bułeczek białego pieczywa, 4 bułeczki razowe, 3 konserwy mięsne po 300 gram, duża saszetka gum do żucia – faktycznie zjadłem nieco ponad połowę tego, co ze sobą zabrałem. Plus w “żelaznym zapasie” miałem 3 małe batoniki oraz tubkę słodkiego skondensowanego mleka, gdyby niezbędnym okazał się szybki zastrzyk energii w kryzysowej sytuacji. Te zostały skonsumowane na poprawę humoru bezpośrednio przed zawinięciem nas przez Tomka. Niestety nie było okazji, by to wszystko pokazać choćby z racji pogody skutecznie utrudniającej wszelkie próby nagrania jakiegokolwiek materiału wideo. Za to na poniższym zdjęciu widzicie niepozorną roślinkę, którą uwielbiam. To szczawik zajęczy, można go znaleźć w niemal każdym polskim lesie. Jeśli tylko mam okazję to go podjadam, ma orzeźwiający kwaśny smak i jest solidną bombą witaminy C. Na marginesie dorzucę informację, że przy odrobinie wiedzy i umiejętności w polskich lasach raczej trudno być głodnym, ale my z założenia nie planowaliśmy naszego wypadu, jako typowy survival.

Dodatkowo zabrałem ze sobą indywidualną rację żywnościową S-R-9, którą w końcu chciałem skonsumować. Dostałem ją na szkoleniu opisanym we wpisie SERE – czyli jak przeżyć nie tylko w dziczy, na którym to byłem w Ustce. Choć termin jej przydatności teoretycznie minął w grudniu 2019 roku, to ważność poszczególnych produktów w środku była o wiele dłuższa nawet w okolice końcówki 2022 roku. Otworzyłem ją w trakcie wypoczynku pod wiatą w Szklarni. Całą zawartości możesz zobaczyć na zdjęciu. Tak na szybko z produktów do konsumpcji można w niej znaleźć: makaron po bolońsku 300 g plus bezpłomieniowy podgrzewacz chemiczny z kartonikiem, w którym się go podgrzewa, konserwę z boczku 100g, suchary specjalne z kminkiem x2, baton zbożowo-owocowy o smaku figowym, dżem malinowy, koncentrat napoju herbacianego o smaku owoców leśnych, cukierek z ekstraktem kawy, cukierek z witaminą C, gumy do żucia, sól oraz pieprz. To co zjedliśmy na miejscu to dżemik do bułeczki, batonik oraz paczkę sucharów, dzieląc wszystko na trzy. Makaron po bolońsku zjadłem kilka dni później w domu wrzucając całe opakowanie do gorącej wody, by się dobrze odgrzało – smakowało naprawdę bardzo dobrze, jak na jedzenie o tak długim terminie przydatności.

Jeśli chodzi o płyny to tutaj wchodziła w grę tylko woda. W Lasach Janowskich odpada całkowicie pozyskiwanie jej z naturalnych źródeł ze względu na specyficzny skład, barwę oraz smak. Zabieranie na tak krótki wypad filtrów do jej uzdatniania mija się z celem. Do tego w pierwotnej wersji planu uwzględnialiśmy zajście do sklepu w Momotach Dolnych, by uzupełnić zapasy wody i ewentualnego prowiantu. W moim przypadku były to 3 litry, połowa w camel backu, połowa w butelce. Konrad z Grześkiem zabrali podobną ilość wody plus jeszcze soki owocowe. Finalnie i tak nie wypiliśmy wszystkiego, bo nasz wypad został skrócony o 24 godziny.

Prawie 48 godzin, zamiast 72

Często w takich wyprawach plany mogą znacząco różnić się od tego, co zrealizujemy. To, co chcieliśmy wychodzić zakładało odwiedzenie kilku ważnych dla nas miejsc z punktu widzenia naszych minionych wędrówek po Lasach Janowskich, będąc czynnymi członkami JS2010 Lublin. Już na mocno przygodę utrudniała nam pogoda i było tak do samego końca. Ostatecznie była także jednym z czynników, które ją przerwały. Solidną poprawkę należy także brać na nasze możliwości psychofizyczne. Czym innym jest nasza rzekoma pewność, że czegoś możemy dokonać. Czym innym są natomiast nasze realne możliwości nie tylko te fizyczne, ale przede wszystkim te psychiczne. Nawet do tak teoretycznie małych i nieskomplikowanych wyzwań należy dobrze się przygotować. Trenować regularnie marsze lub biegać, by poprawić ogólną kondycję. Korzystać ze sprawdzonego szpeju, a nie dokonywać jego zakupu bezpośrednio przed wyprawą.

Bezpieczeństwo ponad wszystko

Najważniejsze, co musisz zabrać ze sobą, chcąc zrealizować nawet najmniejsze wyzwanie, które sobie postawisz to głowa. Tak głowa jest najważniejsza. Jeśli nie potrafisz myśleć trzeźwo i to dosłownie możesz ściągnąć na siebie kłopoty i to spore. Nasza przygoda w zamierzeniu miała trwać 72 godziny i to w dość bezpiecznych warunkach. Dodatkowo, każdy z nas miał już duże doświadczenie w tego typu eskapadach. Gdyby okazało się to konieczne to bylibyśmy w stanie przygotować sobie improwizowane schronienie nawet przed mocną burzą  w bardzo szybkim czasie. Zapewniam cię, nie raz to praktykowaliśmy. Wiele nocy spędzaliśmy w przygodnym terenie – nie tylko w lesie, w tym także nocując w temperaturach schodzących do -20 stopni. Praktyka to najlepszy nauczyciel. Zawsze jednak mieliśmy zabezpieczenie w postaci dostępnej pod telefonem, która mogła nas wesprzeć o każdej porze. W tym przypadku tą osobą był Tomek, który gdyby coś się działo to był w stanie nam podrzucić praktycznie w dowolne miejsce trasy wodę lub prowiant, a w ostateczności nas zwinąć. Co też finalnie się stało w trakcie tej przygody.

48 godzin
Fot. Grzegorz

Pamiętaj zdrowie, a tym bardziej życie są bezcenne. Czasami warto odpuścić nawet kilka kilometrów przed celem. Nikt nie wie, czy faktycznie doszlibyśmy nocą do Kruczka. Nik nie wie, jak będąc na trasie rozwinęła by się nad nami wichura, która była wtedy w tym regionie. Nikt nie miał pewności czy nawet przypadkiem nie spadnie na nas z góry gałąź, a tym bardziej, czy nie będą obok nas kłaść się wiatrołomy. W słuszności naszej decyzji utwierdziła nas informacja, którą usłyszeliśmy radiu słuchanym w drodze powrotnej do Lublina.  W okolicach nie tak bardzo odległego od Janowa Lubelskiego Biłgoraja przeszła trąba powietrzna w chwili, gdy rozmawiałem z Tomkiem przez telefon, prosząc by nas zawinął z lasu.

Wnioski, które mogą ci wiele ułatwić

Najważniejszy z nich to taki, by nie zakładać tylko optymistycznych scenariuszy. Zawsze jest coś, co potoczy się inaczej, niż zaplanujesz. Co do pogody, prognoza zawsze pozostanie tylko prognozą, a nie wyrocznią. Wiele miejsc w Polsce, w tym Lasy Janowskie mają swój specyficzny mikroklimat, to sprawia, że pogoda w nich jest bardzo zmienna. Najlepszym przykładem są tu Bieszczady, w których pogoda może się zmienić nawet kilka razy w ciągu dnia ze skrajności w skrajność, czego także wiele razy doświadczyłem na sobie. Dlatego zawsze miej przygotowane na takiej wyprawie ubrania na zmianę i łatwo dostępne coś, co uchroni cię przed deszczem.

Jeśli nie planujesz typowego survivalowego wypadu, to zabieraj ze sobą minimalną ilość wody i jedzenia. W zamian zrób rozpoznanie trasy i uwzględnij sklepy, które można spotkać nawet w małych wioskach na trasie, by uzupełnić zapasy. Paradoksalnie najlepszym wsparciem okaże się tutaj Google Street Viev, mają już chyba obfotografowane wszystkie ulice w naszym kraju. Tu dodam jeszcze jedną rzecz, chłopaki planowali gorące posiłki. Dodatkowo musieli zabrać ze sobą garnki, łyżki, butlę z gazem i palnik oraz to, co chcieli zjeść na gorąco. Wiadomo, że takie jedzenie podnosi morale, ale w drodze powrotnej stwierdzili, że na tak krótką wyprawę i to w ciepłej porze roku mija się to z celem. Dodatkowe kilogramy coraz mocniej ciążą z każdym wykonywanym krokiem.

Zostaw wszystko, co zbędne

Jak zawsze jestem foto optymistą i zabrałem ze sobą sporo sprzętu tego typu. O pogodzie wspominałem już kila razy w tym wpisie. Niestety sprawiła ona, że większość czasu spędził on dobrze ukryty i zabezpieczony przed deszczem w plecaku. By uzmysłowić wam wagę i to dosłowną tego problemu to wymienię, co ze sobą zabrałem. Body lustrzanki, obiektyw 18-105 mm, obiektyw 70-300 mm, dwie kamerki sportowe, przedłużkę do nich, mały statyw, dwa power banki i kable by ewentualnie podładować kamerki i telefon. Suma summarum 4 kg może nawet więcej samej elektroniki.

Po przemyśleniach stwierdziłem, że na kolejny tego typu wymarsz zabieram tylko telefon, mikro statyw i power banki do niego. W Lasach Janowskich jest naprawdę mało miejsc, w których przydaje się aż tak zaawansowany sprzęt, jak lustrzanka. Przy tego typu wypadzie, gdzie większość spacerujemy przez gęsty las nie ma wielu okazji, by wykorzystać ich znaczny potencjał. Czym innym są oczywiście wyprawy jednodniowe lub w konkretne miejscówki, gdzie można podjechać. Wtedy możemy zabrać więcej sprzętu, dostosowanego do naszego konkretnego celu lub wyzwania.

Blisko nie znaczy gorzej

By nie kończyć tak pesymistycznie i dać wam nieco pozytywnego kopniaka. Zachęcam was do sięgnięcia po mapę własnych okolic. Najlepsza do tego będzie tak zwana “50” czyli mapa w skali 1:50000. Nie jest to skala ani za duża, ani za mała, do tego nie powinna kosztować więcej niż kilkanaście złotych. Dodatkowo często na drugiej stronie poza oczywistymi reklamami wymienione są atrakcyjne miejsca, na obszarze, który obejmuje mapa. Na początek może nie pieszo, ale choćby rowerem warto poznać swoje rejony, dowiedzieć się o nich nieco więcej. Większość z was naprawdę będzie zaskoczona tym, jakie perełki można odkryć niemal na wyciągnięcie reki od miejsca, w którym na co dzień się mieszka.

Więcej wpisów w kategorii Nieobiektywnie
Więcej wpisów w kategorii My way
Więcej wpisów w kategorii Fotograficznie
Więcej wpisów w kategorii Realizacje